10.02.2013

Nie próżnujemy:) - 400km w 3 dni

#1

Udało się! W końcu poprawa samopoczucia... antybiotyki zaczęły działać. Co prawda w Kamphaeng Phet zostaliśmy trochę dłużej niż planowaliśmy, bo nie mieliśmy się tam zatrzymywać wcale, ale jakie to ma znaczenie? Najważniejsze, że zdrowie wraca, możemy kontynuować podróż i w ogóle szczęśliwiej od razu.
Początek mieliśmy wymarzony, bo chyba wiało nam w plecy i pierwsze 30km zrobiliśmy w godzinę. Później zaczęły się schody, bo robiło się co raz goręcej, a tu nie ma wiaty żeby zrobić przystanek. Z założenia przerwę robimy od 11 do 15, ale generalnie godziny są ruchome. 12.00, słońce zalewa nam mózgi, pot moglibyśmy sprzedawać jako płynną sól do kąpieli w półtoralitrowych butelkach, a wiaty - brak. W końcu po kilkunastu kilometrach odnajdujemy naszą zacienioną oazę... ale wpadliśmy na pomysł! Ugotowaliśmy sobie zupę:). Najlepszą na świecie zupę z ryżowym makaronem, bakłażanem, marchewką, mikro kukurydzą, czosnkiem, cebulą, pęczkiem szczypiorku, kolendry, kopru... uwierzcie, marzenie strudzonego rowerzysty!:)
No nic, fajnie było, cień i w ogóle nawet powietrze się czasem poruszyło, ale 15, że niby trzeba jechać dalej.
No to jechaliśmy, szczerze to ledwo co. Najbardziej z tej całej jazdy męczy słońce, bo jak tu jechać jak jest 43'c? No nie wiem, jakoś jedziemy. Co prawda jesteśmy permanentnie mokrzy, woda w butelkach ma temperaturę wyższą niż nasze ciała, więc przełyka się topornie, ale jakoś idzie.
Za cel obraliśmy sobie Thung Saliam i o dziwo, nawet udało nam się dojechać. Dziwne mamy za to wrażenie, że im dalej oddalamy się na północ, tym ciężej znajduje nam się nocleg. W dwóch Watach pokazali nam wyjazd wskazując drogę do hotelu w mieście, w pierwszej szkole jakiś Pan zaproponował, że możemy zostać u niego w domu za 350baht, ale że my tu budżetowo to pojechaliśmy sobie dalej. W następnej szkole też nie za bardzo wiedzieli jak nam pomóc, ale w końcu Pan nas skumał, pozwolił nam rozbić sobie namiot na boisku i otworzył łazienkę z prysznicem. Namiot rozkładaliśmy jak było jeszcze jasno, więc zbiegły się wszystkie dzieciaki z okolicy, patrzyły na nas jak na ufo, a jeden chłopiec nawet pomagał rozkładać nam namiot :). Tym razem na szczęście było delikatnie chłodniej, więc nawet dało się spać.
127km.

#2

Jak tak dalej pójdzie, to naszą podróż zatytułujemy wszystkie wschody słońca, bo te oglądamy ostatnio z siodełek codziennie. No tak, wszyscy wiedzą, że nie lubimy wcześnie wstawać i najchętniej spalibyśmy do południa, ale ciut lepiej nam się jedzie jak jest 20 stopni, a nie 40... jakoś mobilizuje nas ten argument...
Za miastem spotkało nas to, co oglądaliśmy od jakiegoś czasu na horyzoncie... zaczęły się górki... i to zaczęło się od stromych - wpychanko rowerów. Wiecie jak się fajnie wpycha objuczony rower w tutejszym słońcu?:) Niewiele lżejsze to niż jazda... ale jechać nie zawsze się da. I w kółko macieju... pod górę, z górki, pod górę, z górki, pod górę... i tak non stop. W końcu dopadła nas górka, stroma, prawie 200m przewyższenia, brzmi bez szału, ale jechać to się pod to nie dało i mało padliśmy wpychając pod nią rowery.  A przed samą górą Pan zaczął gonić nas skuterkiem. Najpierw zatrzymał się pod górę i że nie wiedzieliśmy o co mu chodzi a nie uśmiechało nam się zatrzymywać i tak już ledwo pedałując to pojechaliśmy dalej. Wyprzedził nas jeszcze raz, tym razem zatrzymał się na płaskim, to i my się zatrzymaliśmy. Okazało się, że gonił nas, żeby obdarować nas limonkami, bo tam taaaka góra przed nami do przejechania...
Do Thoeng (60km),  dojechaliśmy po 5 godzinach, termometr wskazywał 43,5'c i szczerze myśleliśmy czy nie znaleźć hotelu i nie odpuścić sobie sesji wieczornej. Hotel jednak żaden przed nami nie wyrósł, dochodziła 13.00, stwierdziliśmy, że przerwa nie zając i trzaskamy nadgodziny. Wyrosło przed nami jednak coś, co było tego dnia spełnieniem naszych marzeń. Kawiarnia z klimatyzacją i wifi ;) Wszędzie filtry do wody.... bezpieczny lód! Zamówiliśmy 3 mrożone kawy... ludzie byli niesamowici. W gratisie dali nam obrane, pokrojone, zimne mango i dzbanek herbaty. Pozamykali okna i drzwi żebyśmy się bardziej schłodzili. Kawa zaczęła działać, zaczęliśmy się prawie trząść z zimna i zapomnieliśmy, że na dworze jest ekstremalnie gorąco. Sprzyjające warunki sprawiły, że coś dziwnego strzeliło nam do głowy i stwierdziliśmy, że damy radę dojechać do Li - kolejne 60km, kolejna góra z przewyższeniem 450m... 
I wiecie co? Dojechaliśmy do tego Li. Jechaliśmy co prawda w niektórych momentach tzw. siłą woli, co oznacza mniej więcej tyle, że gdy pedałujesz pod górę i czujesz, że już za nic w świecie nie da się jechać... zamykasz oczy, zaciskasz zęby i pedałujesz szybciej :). Jeszcze trochę, jeszcze kawałek... okazało się, że chcieć to móc :). 11km przed Li miałem co prawda ultra kryzys, bo w czasie zjeżdżania z góry zaczęło kręcić mi się w głowie, ale nie trwało to długo, żyję i mam się dobrze :). Do Li jakoś dociągnęliśmy. Wyszło 120km...

#3

Na kolejny dzień zaplanowaliśmy dojazd do Chiang Mai. Jedyne 140km od Li jak nam google.maps pokazały. Pobudka ciut później, śniadanie o 7. Z pełnymi brzuszkami prawie 2 godziny później niż zwykle zaczęliśmy jechać. Cieplej się z rana zrobiło, bo już tak długo w kurtce nie trzeba było jechać, ale reszta dnia była wyjątkowo łagodna. Więc jechaliśmy i jechaliśmy. Przez większość czasu interwałem, więc cały trik polegał na rozpędzeniu się z górki przynajmniej do 35-40km/h, żeby jak najmniej namęczyć się przy kolejnym podjeździe. I tak w sumie przez pół dnia. Gdy w końcu słońce dało o sobie znać, zjechaliśmy na chwilkę odsapnąć. Spojrzeliśmy na mapę, a za nami już ponad połowa drogi. Reszta też nie wiadomo kiedy minęła, bo około 16.00 już dzwoniliśmy do naszego hosta z warmshowers, jak tam do niego dojechać. Michael wyjechał nam na spotkanie i gdy znaleźliśmy się pod jego domem, uśmiechnął się tylko i powiedział, że ma coś co mogłoby nam pomóc.

- tam za domem mam malutki basenik... chcecie wskoczyć?:)

Długo się nie zastanawialiśmy... przegrzani i spoceni, sól można byłoby ze skóry ściągać do obiadu:).
A wieczorem był jeszcze niedzielny bazar w Chiang Mai, indyjskie jedzenie i soki z marakui...
A z wieczorną jazdą po mieście wyszło 155km:)!



1 komentarz:

  1. Gratulujemy takich odległości, na dodatek w upale. Podziwiamy piękne widoki na zdjęciach, aż nam się chce podróżować z Wami :)
    Mała prośba do Przemka: Ela prosi o pilny kontakt.
    Całujemy Was gorąco.

    OdpowiedzUsuń