1.03.2013

Luang Prabang, czyli słodkie nicnierobienie :)

Dotychczas nie lubiliśmy zbytnio turystycznych miejsc i staraliśmy się ich unikać. Perspektywa jednak potrafi zmienić się bardzo szybko i zupełnie inaczej patrzymy na niektóre rzeczy z siodełka. Po tygodniu pedałowania przez północny Laos, milutko jest zatopić się w rozkosznej bajce zwanej Luang Prabang, tak zupełnie odmiennej od reszty Laosu, którą widzieliśmy dotychczas. Jakoś tak z dwóch planowanych dni, wymalowały się cztery i zupełnie nam to odpowiada. Codzienne śniadania w taniej knajpce nad Mekongiem,  wieczory w ogrodzie przy naszym guesthousie, pyszna laotańska kawa, a największy dylemat dnia to czy wypić koktajl z mango czy z ananasa... a może woda ze świeżego kokosa? A może sok z trzciny cukrowej? Bezkarna rozkosz codziennych przyjemnośc :). Ale Luang Prabang to też wodospad Kuang Si, do którego wybraliśmy się jednego dnia rowerami 30km za miasto. Byliśmy zaczarowani, bo okazał się jednym z najpiękniejszych miejsc w jakich byliśmy w życiu! Kaskady malutkich wodospadów i naturalne baseny z błękitną wodą pochłonęły nas do reszty. I mimo, że jest to jedno z najbardziej zatłoczonych przez turystów miejsc w Laosie, znaleźliśmy nawet basen, który nie zainteresował nikogo. Nie mamy pojęcia dlaczego, ale mieliśmy go tylko dla siebie... :).
A wracając do dwóch ostatnich dni przed Luang Prabang. Droga była dosyć ciężka, ale piękna. Ulica z Oudomxai do Pak Mong prawie nie istnieje, przez ponad połowę drogi są tylko kamienie, które skutecznie utrudniają jazdę, a przez resztę jako taki asfalt z głębokimi dziurami na pół drogi i pół metra. Były też odcinki asfaltowane, ale niespecjalnie wiele. Sporo pod górę, 8 godzin w siodełkach, a średnia 10,4km/h pomimo ponad 20km zjazdu w dół na koniec, oddaje stan drogi :). Ale spoko, nie złapaliśmy gumy, szprychy nie popękały, więc jest ok. Drugiego dnia powinno być lżej, a wcale nie było, 110km z kolejnym Kasiowym zatruciem i gorącem nie do opisania... ale daliśmy radę, dojechaliśmy :). 
Wyczyściliśmy rowery i jutro czas ruszyć w drogę do Vientiane, bo zaczynamy się rozleniwiać. Prawdopodobnie ostatnie góry w trakcie naszego wyjazdu! Woohooo... :)

Dużo zdjęć tym razem... ;)








2 komentarze:

  1. Bardzo przyjemnie czyta mi się waszego bloga i ogląda zdjęcia z gorącego Laosu. Fajnie jest się tak oderwać od szarzyzny za oknami, pisania mgr i zanurzyć w Wasz świat. Po skończeniu szkoły mam nadzieję wyjechać w taką podróż :)) Czekam z niecierpliwością na więcej wpisów :)
    p.s pomysł z przemierzaniem świata na rowerze jest genialny! Ja na razie podróżuję razem z chłopakiem autostopem. Ale może też się przesiądziemy na siodełka ;)

    M.

    OdpowiedzUsuń
  2. heeej:)
    my też jeździliśmy autostopem i siodełka są równie niesamowite co autostop:) polecamy całą mocą - bo jeżeli my dajemy bez problemu radę z naszą zerową kondycją to... :)
    pozdrawiamy mocno!

    OdpowiedzUsuń