14.11.2012

Ostatki... ;)

25.10.12 - 30.10.12

Z Hassi Labied wychodzimy prawie 3km do głównej drogi. Próbujemy złapać stopa do Rissani, aż po pół godziny zatrzymuje
się autobus ze szkolną wymianą marokańsko-francuską. Jadą prawie do Meknes, co jednak nie do końca jest nam po drodze do Marrakeszu, ale mogą podwieźć nas do Errachidii, robiąc po drodze jeszcze prawie godzinny postój w Rissani. Znajomy Mohammeda, którego poznaliśmy wczoraj radził nam dojechać do Marrakeszu już dzisiaj ze względu na święto, twierdząc że od jutra ciężko będzie nam złapać stopa, a autobusy nie będą jeździć. Jako, że sam podróżuje w ten sposób - przejechał autostopem też Europę z Hiszpanii do Finlandii - bierzemy jego wskazówki serio. Kiedy wysiadamy w Errachidii jest już po 13:00, a przed nami ponad 500km. Decydujemy się wsiąść do autobusu i drogę do Marrakeszu pokonać w ten sposób, szczególnie że stąd autobusy lokalnych przewoźników są o ponad 1/3 tańsze niż tych bardziej popularnych z okolic Merzougi. Autobus odjeżdża o 18:30, więc kilka godzin spędzamy chodząc po niekończącym się bazarze, jako że dziś jest dzień targowy :).
Do Marrakeszu dojeżdżamy ok. 4:30. Czekamy do wschodu słońca, jemy śniadanie na Jamaa el-fna i idziemy spać na nasz ulubiony dach:). Gdy popołudniu wychodzimy się przespacerować, trudno nie zauważyć, że to dziś zaczęło się Aid el Adha. Ciągnięte przez osły wozy z dwumetrowymi kopami owczej skóry, głowy palone na ogniu w uliczkach souku, kawałki mięsa walające się po medinie... i wszystko pozamykane. Wieczorem jednak dziesiątki kucharzy wychodzi na Jamaa el-Fna, rozstawiają stoiska jak co dzień i show zaczyna się na nowo.
Dwa dni spędzamy włócząc się po Marrakeszu, robiąc ostatnie zakupy i upajając się wieczornym klimatem na Jamaa el-Fna.
Kolejnego ranka wstajemy, pakujemy się i zbieramy w drogę na lotnisko. Gdy próbujemy znaleźć autobus podążający w naszym kierunku, zatrzymuje się busik i pyta czy wybieramy się na lotnisko, bo on też tam jedzie i może nas podrzucić. To tak chyba na koniec, żebyśmy zapamiętali Maroko z dobrej strony :), choć ten wyjazd jest zdecydowanie bardziej udany od poprzedniego. Chyba nawet troszkę zaczęliśmy lubić Maroko;).
Wczesnym popołudniem lądujemy w Sewilli. Mijamy znane nam już uliczki, ulubione zakamarki, znów ten sam hostel...
Nieco inna jest Sewilla miesiąc później... jest chłodniej. Gazpacho też nie smakuje tak, jak gdy gasiła pragnienie w upalny dzień. To nic! Sewilla to jedno z tych miast, w których zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia! Znów gubimy się w uliczkach, znów dos cervezas co krok, znów przychodzimy na tapas w nasze ulubione miejsce...
Kolejnego ranka, jeszcze w ciemności nawzajem spychamy się z łóżek:). Mokniemy przechodząc przez miasto, dojeżdżamy na lotnisko i w ulewie startujemy do Barcelony.
Kilka godzin między lotami wystarcza nam, aby przejść się do pobliskiego El Prat i zrobić piknik :). Po kilku kolejnych godzinach lądujemy pod kilkoma warstwami szarych chmur w Glasgow. Mijamy kontrolę paszportową, a gdy przechodzimy przez drzwi w ramiona wpada nam Karola... rodzice przyjeżdżają w odwiedziny :).

Marrakesz ponownie... pusty. pozamykany z uwagi na święto bazar Ale Jamaa el-fna nigdy wieczorem się nie zamyka:) ostatni tapas;)

0 komentarze:

Prześlij komentarz