28.10.2012

Finally! Sahara:)

Tafraout - Hassi Labied (22.10-25.10)

Na mapie obieramy całkiem prostą drogę z Tafraout do Igherm, stamtąd prosto do Taliouline, a później już dalej Agdz, Rissani i Merzouga.
Pierwsze auto zatrzymuje nam się po dobrych 30. minutach stania na wylocie z miasteczka, ale nie za daleko. Dokładniej - 4 km. Jako, że ruch jest żaden, postanawiamy przespacerować się w kierunku rozjazdu na Igherm z myślą, że może z przydrożnych wiosek ktos będzie jechał w tamtym kierunku. Słupki przy drodze z liczbą km dodają nam otuchy, że tak dobrze nam się idzie i pewnie niebawem dojdziemy aż do rozjazdu. Jednak po ponad dwóch godzinach marszu okazuje się, że słupki nas okłamują i przez ten czas przechodzimy w górę i w dół ledwo... 4,5km. Gdy powoli nasza woda zaczyna się kończyć zatrzymuje się auto. Tylko do następnęj wioski, ale dobre i te kilka kilometrów. Po kolejnej godzinie znów siedzimy w samochodzie, które ma nas podrzucić do rozjazdu, ale jak się w międzyczasie okazuje, kierowca jedzie w naszym kierunku i wysadza nas dalej niż sam jedzie. A mówiąc dokładniej, gdzieś zupełnie po środku niczego, we wsi o nazwie Ait Abdellach. Po drodze nie mijał nas żaden pojazd, żaden nas nie wyprzedzał. Pusta droga pośrodku gór. W oddali widać małe osady, które wyglądają jakby pamiętały czasy Chrystusa. I pewnie byśmy zostali tam na zawsze gdyby nie kamper z Francuzami! Mówiącymi po angielsku i jadącymi do Igherm! Starsze małżeństwo na emeryturze, korzystające z nadmiaru wolnego czasu podróżuje po Europie i tym łatwym kawałku Afryki. Byli nawet w Polsce, ale stan tamtejszych dróg zniechęcił ich do podróżowania po naszym kraju... :) Po dwóch godzinach wysadzają nas na drodze w stronę Taliouinne i... chcielibyśmy łapać stopa, ale nie jeździ nic. Gdy przez ponad godzinę przejeżdża jeden samochód, decydujemy się pojechać bardziej ruchliwą drogą na Taroudant. Co prawda robiąc pętlę zupełnie naokoło, ale lepsze to, niż zostać tu na wieki, bo tamtą drogą kompletnie nikt nie jeździ. Tak też robimy i... w stronę Taroudant ruch nie jest wcale większy. Przed nocowniem w Igherm ratuje nas pan policjant, najpierw z nudów spisując nasze dane z paszpotów, a następnie wsadzając do auta jadącego do Taroudant. Goście zabierają wszystkich jadących w tamtym kierunku i robi się takie małe grand taxi w pewnym momencie, a że nie był to stary mercedes, to było całkiem  niewygodnie, ale do przodu :). Goście gnają na serpentynach jakby się paliło, żołądki podchodzą do gardeł, a my zaczynamy właśnie wyścig ze słoncem. Bo słońce zachodzi ok. 18.00, a chwilę później jest już ciemno. Gdy dojeżdżamy na rozjazd w naszym kierunku, żegnamy się i łapiemy stopa dalej. Dość szybko przejeżdżamy kolejne 20km i obserwując jak słońce chyli się ku zachodowi wybieramy opcję grand taxi, by nie łapać stopa po ciemku przy nieoświetlonej drodze. Już po zmroku dojeżdżamy do Aoulouz, szybko znajdujemy hotel, robimy zakupy na kolację, kolejny dzień w drodze i bierzemy prysznic. Na dojazd do Hassi Labied - ok. 800km - daliśmy sobie dwa dni, ale jeśli jutro będzie nam szło równie dobrze (niewiele ponad 200km) to możemy się nie wyrobić w czasie;). Wykończeni zasypiamy.
Rano wstajemy gdy jest jeszcze ciemno i wychodzimy na wylotówkę. W naszym kierunku zbliżają się czarne chmury i pojawia się... tęcza! Może nie tak spektakularna jak te szkockie, ale jak się później okazuje z tą samą dawką szczęścia na drogę!
Wstajemy za wcześnie by mieć jakikolwiek ruch na drodze. Poza wyjeżdżającymi taksówkami nie jeździ nic, a przed nami 600 km drogi do pokonania w jeden dzień... i może jest to niewiarygodne, ale udaje nam się pokonać całą trasę w 12 godzin. Nigdzie nie łapiąc stopa dłużej niż 20 minut, robiąc 3 przerwy, łącznie pięć minut na toaletę i raz na kanapkę :). A sporo dzięki kolejnym Francuzom, którzy z Taliouinne zabrali nas w końcu na bardziej ruchliwe drogi, aż do Ouarzazat!
Gdy dojeżdżamy do Rissani tuż po zmroku, zgodnie ze wskazówkami naszego hosta próbujemy wziąć taksówkę do Hassi Labied, ale kwota 10 euro jest podejrzanie za duża. Pytamy się chłopaka wsiadającego do taksówki dokąd jedzie, on pyta nas gdzie my chcemy jechać. No i gdy już prawie odjeżdżają on otwiera drzwi i mówi nam, że to nie ten postój taksówek, że musimy iść do centrum, tam znajdziemy w naszym kierunku. Zaglądając do naszego śmieciowego przewodnika gdzie 2 cm są równe 10 km próbujemy odgadnąć gdzie to centrum jest? Idziemy w kierunku, który pokazał nam chłopak, ale to chyba nie tam, bo stamtąd przyjechaliśmy. Pytamy przechodnia o centrum i gdy on proponuje, że nas podprowadzi, bo i tak idzie w tamtym kierunku, zatrzymuje się auto. Z samochodu wyskakuje chłopak i po angielsku pyta gdzie chcemy jechać, czy szukamy postoju taksówek w kierunku Sahary, że jak chcemy to oni nas podwiozą, że spoko loko, kierowcą jest hiszpanka i będzie za free. No dobra i tak idziemy w tamtym kierunku, czemu nie. Wsiadamy. I to właśnie przed takimi ludźmi przestrzegał nas Mohammed. Gdy tylko ruszamy oni zaczynają swoje historyjki. O swoim świetnym hotelu w super cenie, a jak jednak chcemy jechać dalej to mają super kierowcę co mówi po angielsku, auto 4x4 i w ogóle full wypas. Wysiadamy, dziękujemy, rozglądamy się po centrum w kierunku naszych grand taxi do Merzougi. Ni widu, ni słychu. Kierowca 4x4 już biegnie w naszym kierunku. Odwracamy się;) i postanawiamy jednak wrócić do taksówek i zapłacić te 10 euro za kurs do Merzougi - może rzeczywiście jest późno i nikt już nie jedzie w tamtym kierunku? Wydaje nam się jednak, że może ta śmieciowa mapka przedstawia nasze aktualne położenie, a nie poprzednie. W sumie przedstawia jedno i drugie ale w śmiesznej skali...  znajdujemy restaurację spod której ma odjeżdżać busik co godzinę w kierunku pustyni. Niestety dopada nas w końcu kierowca 4x4 ;).

- You going to Merzouga?
- (udajemy głupków)
- Taxi Merzouga? Par le wu franse?
- Noł!
- Do you speak English?
- ...noł!! mówimy tylko po polsku! nie znamy innych języków!
- Pooolska... dzień dobry!
- (o nie...)
- What place you going in merzouga?
- no place!
- what hotel?
- no hotel!!
- my hotel? you want? very cheap price!
- not your hotel!!
- no hotel, no merzouga, thank you.
- ...

Całej sytuacji przygląda się dziadek. Gdy tylko kierowca odchodzi, podbiega do nas i po francusku mówi, że to oto auto naszych marzeń to prawdziwa taksówka do Merzougi, klepiąc zdezelowanego piaskowego mercedesa po bagażniku. Pyta gdzie chcemy jechać i mówi ile będzie kosztować. Woła pozostałych ludzi i kierowcę. Ciekawe od której czekał by wrócić z powrotem do domu skoro zainteresował się całą sytuacją i nas ogarnął. Od dobrej godziny jest już porządnie ciemno i nic kompletnie nie widać. Dojeżdżamy do Hassi Labied, odnajdujemy Mohammeda, a on zaprasza nas na herbatę i wspólną kolację do jego domu. Mohammed ma specjalne, trzypokojowe mieszkanie dla gości z CS. A że jest to bardzo atrakcyjna destynacja często jest pełno ludzi. No ale dziś jesteśmy tylko my. Chwilę rozmawiamy, bo i on jest zmęczony i my wyczerpani drogą. Przy okazji mówi nam, że 3 dni później jest Aid el Adha - najważniejsze muzułmańskie święto, święto ofiarowania. I dopiero teraz dociera do nas dlaczego od jakiegoś czasu widzieliśmy tyle podróżujących owiec. Na dachach autobusów, w bagażnikach, z tyłu aut osobowych, na przyczepach motorów. Cała zagadka podróżujących owiec zostaje wyjaśniona. No i Mohammed by świętowanie miało sens pości 10 dni przed. Taki mały ramadan. Gdy rano się budzimy i wychodzimy przed drzwi, widok zapiera nam dech w piersiach! Nie dalej niż 500 m od domu piętrzą się piaskowe wydmy Erg Chebbi. Cieszymy się jak dzieci. Z niepełną butelką wody idziemy zdobywać najwyższą wydmę. Słońce nie jest jeszcze tak wysoko, ale piasek zaczyna być powoli cieplutki. Ściągamy buty i pozwalamy oblepiać miałkiemu piasku nasze stopy. Wspinamy się i wspinamy, a z każdym krokiem ubywa nam wody. Docieramy na grań najwyższej wydmy i zajmujemy wygodne pozycje do oglądania widnokręgu. Nasza głupota, że wzięliśmy za mało wody;). Schodzimy na dół do wioski zjeść lekki obiad i kupić tyle wody żeby nam starczyła na przesiedzenie reszty dnia, aż do zachodu na pustyni. Po drodze prawie umieramy z pragnienia, ale udaje nam się dotrzeć do wody, zjeść coś i z powrotem wracać na wydmy. Gdy wracamy na szczyt tej samej wydmy co poprzednio... w stronę pustyni nadciągają czarne chmury;). Tak sobie nawet myślimy, że fajnie byłoby przeżyć wiatr z deszczem na pustyni, taki survive ;), ale gdy do tego wszystkiego zaczynają latać nad nami błyskawice rozum bierze górę nad sercem;). Gdy burza przygania nas do domu, spotykamy tam znajomego Mohammeda, który zostaje z nami w mieszkanku na noc. Okazuje się, że mamy kilka wspólnych tematów, a gdy burza przechodzi wychodzimy na resztkę zachodu słońca - okazuje się, że jeden z ciekawszych w naszym życiu - ciężko to opisać, więc zamieścimy zdjęcie;).
Rano wstajemy w zupełnej ciemności. Wpadamy na krzaki, wchodzimy w błoto... aż dochodzimy na pustynię, wybieramy sobie jedną z wydm i czekamy na wschód słońca. Światło zza horyzontu coraz jaśniej odkrywa dla nas wydmy. Na szczęście wybieramy tą z dala od trzydziestu wielbłądów z turystami;). Wracamy, jemy szybkie śniadanie, żegnamy się z Mohammedem i wracamy na drogę - już w kierunku Marrakeszu. A saharyjskie muchy razem z nami... ;)




0 komentarze:

Prześlij komentarz