Droga z przygranicznej wioski Huay Xai do Oudom Xai, to kilka dni pedałowania przez góry północnego Laosu.
Granica otwarta była dopiero od 8.00, nim przepłynęliśmy malutką łódką na drugi brzeg Mekongu, wyrobiliśmy wizy itd., było już sporo po 9.00 i nie było sensu ruszać na dość spory pierwszy odcinek. Znaleźliśmy guesthouse i postanowilismy jechać dzień później. Pokręciliśmy się po wsi, zajadaliśmy bagietki, wypiliśmy beerlao. Laos.
Wstaliśmy przed świtem, sporo przed. Przez pierwszą godzinę drogi było zupełnie ciemno i bardzo mgliście. Jeszcze we wsi, gdy kupowalismy bagietki na drogę, Kasia zaprzyjaźniła się z jednym z psów, na tyle że ten postanowił nas kawałek odprowadzić. Najpierw myśleliśmy, że da sobie spokój na granicy wsi, ale on uparcie biegł za nami dalej. Później myślelismy, że odpuści, gdy zjeżdżaliśmy z góry 40km/h, ale nie, dogonił nas :). Takie interakcje nie są najłatwiejsze, bo już zaczęliśmy się do niego przyzwyczajać i rozglądać za sklepem z karmą dla psów. Na szczęście po 20km był dłuuugi zjazd i nie musieliśmy łamać sobie serc porzucając go gdzieś po dłuższym czasie, albo konstruować w rowerach koszyka dla nowej pociechy. A dzień bardzo długi...
Ponad 120km, 4 pokonane góry, suma przewyższeń ponad 1600m! I nieziemski gorąc lejący się z nieba... Pierwsza góra była spoko. Na szczycie zjedliśmy arbuza i pojechaliśmy dalej. Druga też nie była najgorsza, po tej zjedliśmy ostatnią bagietkę :). Ale trzecia... trzecia była najwyższa i robiliśmy ją o najgorszej porze dnia. Upał był NIE-DO-OPISANIA i praktycznie nie było cienia. Gdy w końcu znaleźliśmy jakiś zacieniony skrawek, żeby na chwilę się schować, Kasi ze zmęczenia poleciało kilka łez... Spoko, chwila odpoczynku i minęło :). Wtoczyliśmy się jakoś pod górę, a przed kolejną najedliśmy się ciastek i kopiko ;), popiliśmy elektrolitem i dalej. Wjechaliśmy! Jeszcze tylko 20km do miasteczka i już... udało się! Ponad 12h drogi. Znaleźliśmy guesthouse, ugotowaliśmy obiad, zasnęliśmy...
Przez kolejne dni postanowiliśmy już się tak nie zażynać. 70km do Luang Namtha, cały dzień dla nas. Po poprzednim dniu uznaliśmy, że należy nam się trochę przyjemności. Beerlao, shake'i z ananasa, mango, kokosa. Sałatka z papai, tofu z chilli smażone na głębokim oleju i hit dnia - duuuży czekoladowy muffin! Niesłony! Bez mięsa!!!
Kolejny dzień znowu bez szaleństw. Nawet z późniejszym startem, bo od 7.00 mieliśmy w guesthousie darmową kawę :P. 65km do Na Mor. Niewielkiego miasteczka, które bardziej przypomina wieś. I znów lekki dzień, spacer na bazar, książka. Spotkaliśmy po drodze też pierwszych rowerzystów. W sumie to w ciągu jednego dnia dwie pary. Parę Belgów jadących na tandemie i parę starszych Francuzów. Obie jadące w przeciwnym kierunku. Wymieniliśmy się więc wskazówkami na najbliższe kilkadziesiąt km, życzyliśmy sobie pomyślnej drogi i popedałowaliśmy w swoich kierunkach.
Droga z Na Mor do Oudomxai była równie lekka jak i dni poprzednie. Zaledwie 50km, jedna góra, co prawda ponad 500m przewyższenia ale rozciągnięte na 10km było super przyjemne. Bo przyjemniej jest przecież gdy można jechać, a nie że się nie da i przez pół dnia trzeba rower pchać zamiast pedałować. W Oudomxai udało nam się w końcu znaleźć sklep komputerowy, w którym udało nam się kupić kabel do laptopa! Ten od granicy z Laosem nie chciał współpracować i byliśmy trochę nieszczęśliwi ;)... i odłączeni, stąd dopiero teraz jakakolwiek notka na blogu. Kolejne 2 dni czyli droga do Luang Prabang nie zapowiadają się już tak lekko jak poprzednie, ale wszystko okaże się już na drodze.
A jak w ogóle Laos naszymi oczami? Szczerze mówiąc średnio. Jest OK, ale bez szału. Krajobrazy rzeczywiście są niesamowite, jak z Jurrasic Park, szczególnie między Huay Xai, a Luang Namtha. Naprawdę nieziemskie! Jest drożej niż w Tajlandii (!), ludzie nie są już tak uśmiechnięci, w co drugim sklepie próbują nas okantować na cenie wody (!), i nie tylko tam mamy wrażenie... ale jesteśmy tu dopiero kilka dni, więc nie ma co osądzać. Na pewno pozytywne są dzieci w mijanych wioskach, których jest wszędzie cała masa. Gdy wjeżdżamy do wioski, aż do samego jej końca, witają nas radosnym machaniem rączkami, okrzykami sabadiii niosącymi się echo przez całą długość i czymś z czym spotkaliśmy się po raz pierwszy... dzieci na przywitanie krzyczą do nas bye-bye :).
Póki co dobrze nam w górach, bo noce są chłodne i możemy się normalnie wyspać :). A do tego każdy poranek wita nas magiczną mgłą, która towarzyszy nam przynajmniej przez pierwszą godzinę jazdy...
Mgła sprawia, że krajobrazy stają się bardzo tajemnicze, ale egzotyczne niesamowicie. Biedna słomiankowa wioska. Pozdrawiamy Was serdecznie razem z Karolcią.
OdpowiedzUsuń