Dobry dzień... na jego dobry początek nie mogliśmy znaleźć drogi wyjeżdżającej z Chiang Rai w naszym kierunku, więc zrobiliśmy sobie gratisowe 25km. Zamiast planowanych 104 wyszło ponad 130. Po drodze chcieliśmy sobie zrobić fasolkę szparagową z bułką tartą i ryżem. Skończyła nam się benzyna, więc wlaliśmy naftę i ta niespecjalnie coś chce współgrać, nie rozpala się do końca tak jak powinna i wyprodukowaliśmy całkiem sporo sadzy. Generalnie obiad gotowaliśmy dobrze ponad godzinę, przesoliliśmy ekstremalnie ryż i stopiliśmy łyżkę mieszając bułkę tartą w oleju. W końcu jednak jakoś doczłapaliśmy się do Chiang Khong, gdzie jutro rano przekroczymy granicę z Laosem. A miał być taki luźny dzień... ale wróćmy do początku.
Pożegnaliśmy się wczesnym rankiem z Kim i Michaelem i pojechaliśmy. Zjedliśmy śniadanie i niedaleko za miastem zaczęliśmy się wspinać na 1000m górę. Nie było nawet tak źle, po drodze były strumyki, więc można było co jakiś czas wskoczyć, ochłodzić się i pedałować dalej. Myk był tylko taki, że gdy już mieliśmy serdecznie dość podjazdów i myśleliśmy, że może mamy już to za sobą, okazało się, że to był dopiero początek. Na szczyt w końcu dojechaliśmy o 16.30, a wjeżdżać pod górę zaczęliśmy o 10.00... :) Po drodze w dół były gorącę źródła, jedno na tyle gorące, że nawet ugotowaliśmy sobie w nim jajka, które Pani sprzedawała obok ;).
Kolejny dzień za to miał być luźny. Niestety zawsze gdy mamy mieć luźny dzień coś musi zepsuć nam humor ;). Miało być tylko lekko ponad 100km po płaskim, więc takie wakacje znowu. No i w sumie było, na tyle że pomimo późniejszej pobudki, pojechaliśmy jednym ciągiem i na miejscu do Chiang Rai dojeżdżaliśmy po 14.00. Żeby jednak nie było tak kolorowo, prawie do 17.00 szukaliśmy hotelu i było na tyle irytujące i męczące, że zepsuło nam humory na resztę dnia. Do tego słońce zrobiło swoje i wyjątkowo nas zmęczyło. Padaliśmy... i stwierdziliśmy, że zostaniemy w Chiang Rai jeszcze jeden dzień, żeby zrobić ostatnie zakupy przed Laosem i nabrać sił przed Laotańskimi górami. I świetną było to decyzją, bo trafiliśmy przy okazji kolejnego dnia na Chiang Rai Food Festival... tak, to coś dla nas :). ...zjadłam świerszcze :P
Później był już tylko nasz 'dobry dzień' opisany powyżej. Teraz idziemy spać, a jutro Laos. Z nadzieją na bezproblemowe przejście granicy;).
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńKasiuniu, w ciekawy sposób gotujesz jajka :)
OdpowiedzUsuń