1.02.2013

Pierwsze koty za płoty;)

No to się ruszyliśmy. W pierwszej chwili z miasta chcieliśmy wyjechać rowerami, wstać w środku nocy i zacząć o 5.00, co dałoby nam większe szanse przeżycia w szalonym spektaklu, zwanym ruch uliczny w Bangkoku. Ale gdy okryliśmy, że całkiem niedaleko miejsca, w którym mieszkamy jest dworzec kolejowy Bang Sue, stwierdziliśmy że lepiej sobie darujemy. Wyjechaliśmy więc pociągiem ok. 80km do Ayutthaya, dawnej tajskiej stolicy. Zaskoczyła nas trochę cena biletu, bo wynosiła ona 14 baht (wg naszego przelicznika  1,50zł). Żeby jednak nie było tak super, w pociągu konduktor skasował nas za rowery - po 100 baht od sztuki. Wyskoczyliśmy w Ayutthaya, ktoś pokierował nas na przeprawę na drugą stronę rzeki, to poszliśmy. Zatargaliśmy rowery po schodach na pomost, później wgramoliliśmy się z nimi na niewielką łódkę. Oprócz nas było kilkanaście innych osób i kolejne dwa rowery. Płynąc już na drugi brzeg zauważyliśmy kilkadziesiąt metrów dalej most...
Już w Ayutthayi odkryliśmy plusy jakie daje jazda na rowerze, a których nie niesie ze sobą podróż autostopem. Możemy zboczyć ze ścieżki kiedy tylko mamy ochotę, gdy coś przykuje naszą uwagę po prostu możemy podążyć w tym kierunku. No i jeździmy przez miejsca, przez które nigdy autostopem byśmy prawdopodobnie nie przejechali. Małe miasteczka, wioski, wioseczki. A w nich wiecznie radośni Tajowie, każdy chce się z nami przywitać, pomachać, wymienić ogromny, uroczy uśmiech!
Pierwszego dnia przejechaliśmy od 14.00 niecałe 60km. No i trzeba było znaleźć pierwszy nocleg...
Słyszeliśmy, że spać można w Watach, buddyjskich kompleksach świątynnych. Tyle, że nigdy wcześniej tego nie robiliśmy.. Raz nam się zdarzyło zapytać w Armenii ludzi co na tarasie siedzieli czy możemy się u nich rozbić namiotem, bo nie mieliśmy innej opcji.
Zajechaliśmy pod ogromny wat, pokręciliśmy się, obejrzeliśmy świątynie... i tym razem nie starczyło nam odwagi ani śmiałości żeby zapytać mnichów o nocleg. Wyszliśmy, pojechaliśmy dalej. Zaczynało robić się ciemno.
Kolejna próba, zjeżdżamy do następnego. Na nasze szczęście zainteresowała się nami kobieta wyjeżdżająca na motorze, później zrobiło się wokół nas więcej osób i zdecydowali że nie będziemy spać w namiocie na trawie, ale w sali od muzyki. Trafiliśmy do szkoły. Wzięliśmy prysznic, w szkolnej kuchni ugotowaliśmy obiad, a gdy wyjeżdżaliśmy o 6.00 rano Pan jeszcze przyszedł do nas z automatem z gorącą wodą i kawą. A, no i mieli internet :).
I znów miasteczka, uśmiechy, pozdrowienia. I szalenie gorąco! Nasz pokładowy termometr wcale nie oszalał. No i spaliłam sobie plecy i ramiona, co do mnie niepodobne. Tego dnia zrobiliśmy 109 km, które wyszły całkiem naturalnie, bez spiny, z kilkoma długimi postojami. A to żurek z torebki, a to park od 30 km jest na znakach więc pewnie warto, a to znów jedzonko, a najczęściej to się chyba zatrzymujemy w 7eleven, sklepie który jest chyba wszędzie w Tajlandii i ma na maksa nastawioną klimę, chyba z -5 jest w środku. Tak więc zajeżdżamy sobie do niego co jakiś czas i sprawdzamy w środku czy aby na pewno nic się nie zmieniło.
Gdy nastał wieczór, znów trzeba było poszukać noclegu. Jak na złość zaczęła nam się dwupasmówka, chyba droga ekspresowa. Mega pobocze i nic, tylko pola i pola. Zjechaliśmy z drogi w końcu do jakiejś wioski. Jeszcze tylko kupiliśmy jakieś warzywka na kolację i pozostało nam znaleźć nocleg. Wat. Tym razem już śmielej podeszliśmy do grupki mnichów siedzących przy stole i spytaliśmy o kawałek trawy pod namiot. A oni jak by usłyszeli najszczęśliwszą informację roku. Wskazali nam trawnik - wyglądał jak pole campingowe pomiędzy świątyniami, równiutki teren, idealna trawka. Robią nam zdjęcia jak się rozkładamy z namiotem, cieszą się, nasze rowery lądują w pokoju na kłódkę, a później przyglądają się bacznie jak Przemo pichci kolację. Na czas posiłku rozszczęśliwieni mnisi zostawiają nas samych. Jeden z nich przyniósł tylko nam lampkę by za ciemno nam nie było, a gdy kończyliśmy jeść zostaliśmy obdarowani zupkami chińskimi w torebkach na dobrych kilka dni i garścią saszetek kawy. I saszetki z kremem na komary... faktycznie, w Tajlandii jest jedna rzecz, która męczy koszmarnie. Komary, mrówki i całe inne robactwo, które gryzie jak opętane. Autentycznie cali jesteśmy swędzący i w czerwone kropki.
W nocy najpierw musieliśmy przeinstalować nasz namiot by się dało w nim spać. Co oznacza mniej więcej tyle, że rozstawiliśmy samą sypialnię bez tropiku, by dało się w nim wytrzymać. Udało się mimo, iż nasz namiot teoretycznie nie ma opcji rozłożenia samej sypialni :).
Gdy tylko udało nam się zasnąć, obudził nas odgłos spadających na ziemię kropel. A tropik rozłożony pod namiotem... robimy więc akcję narzucania plandeki, którą wozimy ze sobą na namiot. Oczywiście gdy skończyliśmy, przestało padać :). Tak czy siak ze spaniem było kiepsko, bo na drzewie siedział ptak, który wydawał dźwięk przypominający indyjski klakson. Do tego doszły psie wiadomości, a o 4.00 dołączyły koguty :). No nic, nie spaliśmy wiele, ale udało nam się przespać budzik i wstać jak już było porządnie jasno, dzieci zaczęły schodzić się do szkoły, a pani obok rozłożyć budkę z jedzeniem. Na śniadanie od mnichów dostaliśmy po champoo (różane jabłko) i 2 woreczki z jedzeniem, co było bardzo miłe. Droga nie zapowiadała się najgorzej, ale powietrze od wilgoci było tak ciężkie, że czuliśmy się jakbyśmy płynęli. Jechaliśmy sobie pomiędzy polami, ale już nie ekspresówką. Do czasu...
Kolejne 50 km, niestety już mknęliśmy szeroką dwu-i-więcej-pasmową drogą z ogromniastym poboczem. Dosłownie mknąc, bo jak najszybciej chcieliśmy się tej upiornej drogi pozbyć. Potem czekała już nas tylko przeprawa przez Nakhon Sawan. Ruch w mieście może i nie jest jakiś wyjątkowo chaotyczny, ale ilość aut + środek dnia i palące słońce spowodowało, że trochę nas wymęczyło. W końcu jednak się udało i zjechaliśmy na lokalną, mniejszą drogę. Później zjechaliśmy i z tej, bo pytając się ludzi o kierunek podali nam swój lokalny. Zdecydowanie przyjemniej niż na autostradzie :). Ponieważ zanosiło się na deszcz, po 83km zjechaliśmy do szkoły spytać o nocleg i tam już zostaliśmy. Gdy rano wyjeżdżaliśmy, miła pani poczęstowała nas kawą i ciastkiem... niestety nie wszyscy zjedli i wypili, bo Kasię dopadły azjatyckie problemy żołądkowe i pierwsze co poszła rano zrobić, to zwymiotować...
No ale pojechaliśmy dalej. Dzień zaczął się zupełnie chłodno, bo było tylko 21'c, aż musieliśmy się na chwilę ubrać, bo takiej temperatury jeszcze w Tajlandii nie doświadczyliśmy. Temperatura rosła jednak w szalonym tempie i o 11.00 musieliśmy się zatrzymać, bo bezchmurne niebo zaczęło wylewać na nas swój bezlitosny żar. Dalej pojechaliśmy dopiero o 15.30...
W trakcie popołudniowego pedałowania, zatrzymaliśmy się żeby kupić banany. Przy pierwszym straganie pan chciał za kiśc bananów 20baht, więc pojechaliśmy dalej, bo wcześniej kupiliśmy za 10. Przy kolejnym straaganie pani sprzedała nam taką samą kiśc za 10, a do tego dołożyła nam z szerokim uśmiechem w gratisie jeszcze jeden worek bananów... trzy razy większy od kiści, którą kupiliśmy. Tajlandia...
Wieczorem pierwszy raz mieliśmy problem ze znalezieniem noclegu. W pierwszym wacie mnisi sami niespecjalnie mieli dużo miejsca do spania, w następnym miejscu zaproponowano nam namiot, ale w trochę niezbyt odpowiednim miejscu, w kolejnej szkole Pani nie miała kluczy... aż w czwartym miejscu (wat) ludzie znaleźli dla nas małe pomieszczonko, mimo iż sami nie wyglądali jakby mieli wiele miejsca dla siebie. To jest niesamowite, że ludzie tutaj potrafią z szerokim uśmiechem dzielić się tym, co mają, nawet jeśli sami nie mają wiele. Gdy robiliśmy sobie obiad, starszy mnich, niewidomy na jedno oko, przyniósł nam termos z lodem i kubeczek. Przecież mógłby się nami kompletnie nie interesować, przyjechali sobie młodzi, zdrowi, na dobrych rowerach... chwilę później kobieta przyniosła nam jackfruita. Odwzięczyliśmy się bananami, które dziś dostaliśmy. Przejechaliśmy równe 100km.
Rano wstajemy średnio wyspani. Kasi problemy żołądkowe niestety dalej nie odpuszczają, więc postanowiliśmy sobie dziś odpuścić jazdę, zatrzymać się na jeden dzień w hotelu, odpocząć i może wyzdrowieć.




4 komentarze:

  1. Powodzenia w dalszym pedałowaniu :)Czekamy na nowe relacje!

    OdpowiedzUsuń
  2. dzięki!:)

    OdpowiedzUsuń
  3. No to Was znalazlam! Bede sledzic z niecierpliwoscia Wasze poczynania. No i czekam na niezliczone opowiesci z trasy, jak juz zahaczycie z powrotem o Szkocje.

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej! To fajnie, że nas znalazłaś:) Dzięki:)

    OdpowiedzUsuń