25.01.2013

z krainy owoców

Od czego zacząć notkę? Od wyjazdu ze Szkocji, a może już od pierwszego oddechu gorącym, mokrym powietrzem w Bangkoku?
Ten wyjazd chyba zaczął się dopiero gdy uświadomiliśmy sobie jak bardzo nie mamy pojęcia o rowerach i jak wielka niewiadoma nas czeka, począwszy od skompletowania sprzętu, zapakowania roweru do samolotu, nadania go, po wciąż nurtujące nas pytanie - jak my będziemy spać?:)
Z Fortu wyjechaliśmy 5 stycznia z przeświadczeniem, że mamy jeszcze 2 tygodnie, więc czasu będzie sporo by kupić rowery i wszystkiego się dowiedzieć. Jednak już w Glasgow Jowita, u której zostaliśmy na noc delikatnie sprowadziła nas na ziemię pożyczając nam książki o tym jak rower serwisować. Nasz Polski czas ukrócił się jeszcze bardziej, bo pierwszy tydzień spędziliśmy z mamą Przemka w Świnoujściu. Padał deszcz.
Gdy zrobiła się konkretna zima, we Wrocławiu byliśmy prawie codziennie dokupując kolejne artykuły, zawożąc, odbierając rowery z serwisu,  znów coś dokupując.
Nie ominęło nas również szczepienie się na te wszystkie najpotrzebniejsze choroby w Azji.
Gdy większość była już opanowana (a przynajmniej tak nam się wydawało) przyjechali do nas Daria z Tomkiem, których już prawie rok nie widzieliśmy! Niestety jak z DarioTomkami czas upłynął strasznie szybko...
No i w poniedziałek zaczęło się szaleństwo! Wciąż mieliśmy sporo do zrobienia / kupienia / przygotowania, czas jakoś nie chciał współpracować i był to najzimniejszy dzień naszego pobytu w Polsce - śnieg non stop i grubo poniżej zera. Zmarznięci wieczorem wróciliśmy do domu by zacząć się pakować - siebie i rowery ma się rozumieć :) 
Uff... udało się zdążyć na czas! Skończyliśmy się pakować o 4.45... wyjazd godzina 5.00, jeszcze tylko trzeba było wydrukować bilety do Londynu, odśnieżyć auto i wyjazd przed domem i można było wsiadać do samochodu bez ani minuty snu :).
Lot do Londynu  szybciutko i sprawnie, tylko z godzinnym opóźnieniem. A w Londynie bagaże do przechowalni, a my na noc do Pawła i Magdy, którzy mimo iż sami mieli urwanie głowy i strasznie napięty grafik, a do tego córeczka im się pochorowała zgodzili się nas przenocować - za co im gorąco dziękujemy!!:)
 Na Heathrow okazało się, że Przemka rower jest za duży no i nie mieści się do skanera - na szczęście zaopiekował się nami pan z linii lotniczych który biegał z Przemem po lotnisku mierząc, sprawdzając i przynosząc nam niezbędne do zmniejszenia kartonu rzeczy.
Dwa razy po 6 godzin w samolocie i 9 godzin nocą na lotnisku w Doha upłynęło nam całkiem miło. Dawali dobre jedzenie :).
No i jesteśmy w Bangkoku... przywitało nas gorące, ciężkie i wilgotne powietrze, którego zapach pamiętamy z Indii. Dziś odsypialiśmy podróż do 14.00, z przerwą o 4.00 rano na odparcie ataku mikro mrówek. Hosta w Bangkoku znaleźliśmy przez warmshowers. W pierwszej wersji mieliśmy spać u Nawina, ale Nawin musiał jechać na kilka dni na północ Tajlandii do pracy, więc załatwił nam nocleg w biurze u swojego znajomego Odda, ale wyjechali razem, więc narazie poznaliśmy żonę Odda, która ma na imię Kob, ma dwie córki i wszyscy są bardzo sympatyczni. Do centrum Bangkoku jeszcze nie dotarliśmy i chyba dobrze, bo tutaj nie widzieliśmy jeszcze białych, a z Kob byliśmy dzisiaj w okolicy na lunchu w knajpce z menu jedynie po tajsku, na który zjedliśmy pyszne noodle, panierowane tofu w słodkim sosie z orzechami oraz chilli i piliśmy herbatę z chryzantem :). No i odkrywamy tajskie owoce... dragon fruit (pitaja),  mangkot (mangostan), langstan (nie znamy polskiego tłumaczenia)... mm:) Póki co lubimy Tajlandię:). A jutro w miasto, które póki co przeraża nas tylko wielkością, którą widzimy z okna ;).


1 komentarz:

  1. A my za sekundę lecimy w alpy.bagaże i narty z gitara spakowane.mamy nadzieję że ranek przywitamy już na stoku.wszak jedziemy po rekordy ;-) Daria Karola i Wojtek

    OdpowiedzUsuń