18.05.2011

Druga strona Maroko, czyli droga do Sidi Ifni

Późno zasypiamy, późno też - szczególnie jak na dzisiejszy autostop - wstajemy. Jemy śniadanie, zbieramy się i wychodzimy.
W przeciwieństwie do poprzednich, słonecznych dni, dziś bardzo pochmurno. W trakcie wychodzenia na wylotówkę zaczyna padać, ale miły Pan pracujący na stacji benzynowej zaprasza nas pod daszek. Po chwili przestaje padać i idziemy dalej.
Dwoma krótkimi stopami docieramy 20km za miasto. Tutaj stoimy trochę dłużej. Organizujemy sobie turniej rzucania kamieniami do celu, aż do chwili, gdy zatrzymuje nam się starsze, francuskie małżeństwo, jadące do Agadiru. Jedziemy wzdłuż oceanu, pośród drzew arganowych, na których co jakiś czas dojrzeć można... stada kóz, które owoce tego drzewa uwielbiają! Jeżeli nie widzieliście nigdy kóz wspinających się na drzewa, zapraszam między Agadir, a Essaouirę, ponieważ drzewa arganowe występują tylko w Maroko i tylko w tej części kraju. Powstaje tu olej arganowy, którego produkcją zajmują się lokalne kobiety. Wykorzystywany jest spożywczo oraz kosmetycznie, choć częściej w tym drugim celu. Oczywiście do najtańszych nie należy:).
Wysiadamy na samym początku Agadiru, ale wsiadamy w miejski autobus i wysiadamy aż w Ait Melloul, wyotówce na Tiznit. Przechodzimy jeszcze kawałek, mijamy rondo. Zaczynamy łapać stopa.
I tu zaczynamy odczuwać, że co raz bardziej oddalamy się od najbardziej turystycznej części Maroko. Choć już w Essaouirze, pomimo że również turystyczna, czuć było różnicę między Marrakeszem.
Zatrzymuje się auto z dwoma chłopakami - Brahimem i Hassanem. Tylko Brahim rozmawia trochę po angielsku, ale stara się jak potrafi. Rozmawiamy. Gdy mijamy restaurację, zatrzymuje się i zaprasza nas na obiad, ale uprzejmie odmawiamy, choć nie jest to proste. Brahim jest przedstawicielem handlowym firmy farmaceutycznej. Na dowód, dostajemy w prezencie po dermatologicznym żelu pod prysznic. I na nic zdaje się nawet nasz dotychczas niezaprzeczalny argument o braku miejsca w plecakach. Po chwili pyta czy musimy być już dzisiaj w Sidi Ifni i zaprasza nas do siebie do domu. Przez chwilę się zastanawiamy, ale w końcu odmawiamy, bo dość mocno nastawiliśmy się już na dotarcie dzisiaj do Ifni.

- ok, ale nie wypuszczę Was jak nie zatrzymacie się napić ze mną kawy i herbaty.

Rozmawiamy o historii, geografii Europy. Brahim jest w naszym wieku i zaskakuje nas swoją wiedzą. Miło się rozmawia, więc bardzo długo siedzimy na herbacie:). Gdy robi się już dość późno, mimo wszystko decydujemy się jechac dalej. Wymieniamy się mailami, telefonami i na pożegnianie zostajemy zaproszeni na ślub Brahima w przyszłym roku. Chcemy iść łapać stopa, ale Brahim nam nie pozwala. Podrzuca nas jeszcze kawałek i bez możliwości dyskusji wsadza nas do taksówki do Tiznitu. I żadne błagania oraz tłumaczenia, że naprawdę da się jeździć tutaj stopem nie są w stanie zmienić biegu wydarzeń. Brahim płaci za taksówkę (zaskakująco dla nas niedużo, choć to nieistotne), nostalgicznie żegnamy się.
Siedzimy w taksówce i czekamy aż się zapełni (czyli czterech pasażerów z tyłu i dwóch z przodu). Niedowierzamy jak bardzo zmienia się kraj, jak zmieniają się ludzie gdy oddalamy się na południe. Myśleliśmy, że tak niesamowitych ludzi można spotkać tylko w Iranie, może w Turcji...
Dosiada się jeszcze dwójka pasażerów i mimo, iż nie jest to komplet, ruszamy w stronę Tiznitu z przygłuchawym kierowcą:). Nawet pasażerowie w taksówce jakby bardziej sympatyczni, bardziej uśmiechnięci.
Dojeżdżamy do Tiznitu, wysiadamy na postoju grand taxi (zbiorowych taksówek). Chcieliśmy na stopa dojechać do samego Ifni, ale to wszystko co się dzisiaj wydarzyło spowodowało, że sporą mamy obsuwę... i już zaczyna zapadać zmrok. Gdy do tego dochodzi jeszcze ulewa, decydujemy się ostatnie 75km z Tiznitu do Sidi Ifni przejechać grand taxi. Nie wychodzi z resztą wybitnie drogo, bo w przeliczeniu ok. 9zł od osoby.
W 7 osób, miłą taksówką dojeżdżamy już w ciemności do Ifni.
W Sifni nikt nas nie zaczepia, nie zaciąga do swojego hotelu, nie próbuje sprzedać haszyszu. Na ulicach zaskakująco dużo kobiet, miasto tętni życiem, a atmosfera miasta przypomina nam... Iran.
Jesteśmy nieco poddenerwowani szukaniem hotelu o tak późnej porze. Wchodzimy do pierwszego, ale jest zdecydowanie za drogi. Pracujący tam człowiek się nie obraża, a gdy pytamy o jakieś tanie hotele w okolicy, wskazuje nam drogę. Po drodze zaczepiamy jeszcze na ulicy chłopaka z pytaniem o tanie hotele. Wskazuje nam drogę. Idziemy do kolejnego, ale również okazuje się za drogi. Gdy wracamy, ten sam chłopak, którego przed chwilą pytaliśmy, woła nas do siebie. Idziemy za nim. Dochodzimy do kawiarni. Tam, najpierw przedstawia nam się jego ojciec, opowiada o sobie, kim jest, a dopiero po tym przechodzimy do rozmowy o hotelu. Mówi, że ma trzy pokoje, które wynajmuje. Rozmawiamy o cenie, ustalamy ją na 80dh za noc (czyli najtaniej z dotychczasowych), po czym żegnamy się i idziemy z jego synem je obejrzeć.
Niemałe jest nasze zaskoczenie, gdy okazuje się, że są to ogromne, czyste i ładne pokoje z aneksem kuchennym, lodówką, łazienką z prysznicem, tv i oknem z widokiem na ocean...
Ogarniamy się, wypakowujemy i skoro mamy kuchnię, to idziemy na souk kupić trochę warzyw na wegetariański tajin. Na bazarze zaskoczenie - w przeciwieństwie do poprzednich miast, tutaj sprzedawcy nie mają w oczach wagi oraz liczydła. Tu waży się warzywa, a poszczególne ceny sumuje na kalkulatorze. Nikt nie próbuje nas oszukać, w oczach tych ludzi nie widać "jak dla Ciebie, to... trzy raz drożej". Sympatyczne uśmiechy ludzi. Niesamowite miejsce.
Wracamy z zakupami do domu. Na koniec niesamowitego dnia okazuje się, że najlepszy tajin jaki przychodzi nam jeśc w Maroko, to ten, który robimy sobie sami...:).

1 komentarz:

  1. Nareszcie pozytywnie! Super wrażenia. Czekamy na Was w Polsce i szczegółowe opowieści. Pozdrawiamy Was serdecznie.

    OdpowiedzUsuń