Marrakesz... ponad 30 stopniowy upał i błękitne niebo. Od naszej ostetniej wizyty minęło prawie półtora roku. Nie popełniamy tego samego błędu co poprzednio, wychodzimy poza obszar lotniska i do centrum dojeżdżamy miejską 11-stką za 3dh, a nie lotniskowym, kilka razy droższym autobusem. Na Jamaa El-Fna, w drodze do naszego hoteliku wypijamy świeżo wyciskany sok (no tak, za takimi drobnymi rzeczami tęskni się najbardziej) i chwilę później już układamy materace na dachu, dokładnie w ten sam sposób jak rok wcześniej.
W obrębie Mediny nic się nie zmieniło, wciąż te same stoiska, ci sami sprzedawcy, te same produkty. Jedynie ludzie nas zaskakują, od samego początku mili, uśmiechnięci i całkiem życzliwi. To o wiele milsze niż fuck offy podczas zeszłorocznych prób targowania się. Ale i może dlatego, że my jesteśmy do nich pozytywnie nastawieni, uśmiechnięci, a nie olewający jak rok temu?
Już bez plecaków wyskakujemy na spacer dookoła Mediny z zamiarem znaleźienia w gąszczu uliczek Dar Bellarj, galerii sztuki, która od kilku już lat działa jako organizacja non-profit. Trafiamy jak po sznurku, choć idziemy bez mapy. Gorzej, o owiele gorzej jest wydostać się z tego labiryntu. Trafiamy do miejsc, których w zeszłym roku nie widzieliśmy. Liczne, malutkie zakłady produkcyjne rzeczy, które można kupić w Medinie. Od krawca, stolarza, po spawaczy i szewców. O mały włos znów nie dochodzimy do garbarni, ale całe szczęście ktoś nas uprzedza, że to tuż za rogiem, więc zawijamy i znów skręcamy nie tam gdzie należy, aż gubimy się całkowicie...
Wieczorem harira i przesłodka chabakiya w naszym ulubionym miejscu, Na innym bułka z cebulą ziemniakiem i jajkiem, polana ostrą harissą. A na kolejnym, już z wypełnionymi po brzegi bruszkami:) czekoladowo-korzenne ciasto popijane mocno przyprawioną herbatą...:)
Rano zbieramy się i spacerujemy w stronę dworca. Na stopa z Marrakeszu próbowalismy już wyjechać w zeszłym roku... szliśmy wówczas chyba z 2 godziny niekończącą się długą, prostą ulicą a i tak nie dotarliśmy na wylot, więc tym razem z Marrakeszu wolimy wybrać bardziej konwencjonalny sposób;). Dworce autobusowe w tego typu krajach (w Iranie było zupełnie tak samo!) mają to do siebie, że o nic nie musisz się martwić, wystarczy przyjść na dworzec i autobus sam cię znajdzie. Pyta nas więc ktoś o kierunek i już biegniemy za nim i za autobusem... bo ten właśnie odjeżdża! Prawie 200km za 40dh/os., to zdecydowanie lepsze, niż przebijanie się na wylotówkę w takim upale...
Po kilku godzinach jazdy totalną pustynią trafiamy do El-Jadidy. Przyjeżdżamy tutaj głównie dlatego, że nie słyszeliśmy nigdy o tej miejscowości, nikt nigdy o niej nie pisał (albo raczej my nigdy o niej nie czytaliśmy), a leży nad oceanem, zupełnie zgodnie z naszym planem zjechania na południe wzdłuż wybrzeża, więc właśnie stąd postanawiamy zacząć.
Chłodny wiaterek znad oceanu chłodzi, albo raczej oblepia nas na przywitanie. Całkiem szybko znajdujemy hotel - mega obskurny, ale tani;). W sumie wyboru dużego nie ma, bo 3 hotele i 2 tradycyjne, marokańskie riady. W jednym hotelu pan zerknął na spoconego Przema i przeprosił, że nie ma pryszniców:D, więc wybór zmniejszył nam się o jeden. Portugalska część miasta dzięki uprzejmości portugalczyków, którzy wysadzili fort gdy się wynosili z miasta jest szczerze mówiąc taka sobie w porównaniu z Essaouirską Mediną - a obie są na liście Unesco. Choć to powolutku się zmienia, część budyków została wykupiona, a w kościele ma podobno powstać... hotel.
W sumie jest to dobra miejscowość gdy chce się odpocząć od białych, bo nie ma ich w mieście za wielu. Na spacerach po souku i plaży minął nam pierwszy dzień.
Nazajutrz z samego rana wybieramy się do Sidi Bousid oddalonego o 6 km od miasta. Zupełnie jakbyśmy przenieśli się do europejskiej nadmorkiej destynacji. Uśpione posezonowym brakiem turystów miasteczko, czyste i nazbyt jak na Maroko poukładane. Z długą, szeroką plażą. Na nasz widok drugi raz już tego dnia w autobusie kierowca wita nas szerokim uśmiechem i głośnym Salam.
Popołudniu w El-Jadidzie przechodzimy plażą daleko, daleko za mapkę z naszego o kant dupy rozbić:) przewodnnika (Lonely Planet zszedł strasznie na psy!*) i dotarlismy do marokańskiej mekki turystycznej. Hotel na hotelu, fontanny wzdłuż ulicy, kolorowe lampy na chodnikach i drogie restauracje przeniosły nas na chwilę jakby do Egiptu. Ta nowo wybudowana część dokładnie wyjaśnia gdzie się podziały hotele z centrum i starego miasta. A cały czas nam to spokoju nie dawało, jak to możliwe, że w tego typu nadmorskiej miejscowości są 3 hotele? Podobno w czasie wakacji to miasto jest pełne od wakacjujących marokańczyków, no i teraz już wiadomo, że większość wybiera po prostu nową i turystyczną część miasta z plażą po drugiej stronie ulicy.
Kolejnego ranka zbieramy się na wylotówkę. Pierwszego stopa łapiemy po kilkunastu sekundach, kilka km za miasto. Tam po 2 minutach zatrzymuje się ciężarówka i zabiera nas prosto do Oualidii, kolejnego celu na naszej mapie. Oulidia jest kolejnym miejscem, o którym nie za wiele jest napisane w przewodniku... ale może to i dobrze, bo mamy cały ten raj niemal tylko dla siebie! :D.....
* zazwyczaj w podróżach towarzyszył nam przewodnik Lonely Planet, by mieć jakiś punkt odnniesienia cenowego jeśli chodzi o hotele, by w okolicy tych przewodnikowych hoteli poszukać swoich własnyh, każde większe miasto ma mapy i garść przydatnych informacji. Poza zbędnymi kilogramami same zalety? Tym razem kupiliśmy swój własny, nowy, prawie prosto z drukarni, bo wydany w 2011. I albo kupiliśmy jakąś genialną podróbę z nową szatą graficzną;), albo Lonely Planet postanowiło totlnie zmienić odbiorców swoich przewodników na sort z Trip Advisora, ignorując kompletnie niskobudżetowców. Nieczytelny, z błędami. Pamiętacie dział 'budget' w hotelach? Teraz hotele zaczynają się od tych najdroższych (1500dh za dobę w Marrakeszu?) kończąc jednym, ewentualnie dwoma "tańszymi" (100dh+), gdzie my w Marrakeszu spaliśmy za 20dh/os. Miejsca do jedzenia (z których de facto nie korzystaliśmy za bardzo) zaczynają się od dwugwiazdkowych restauracji, opisy mają błędy, a mapy są często źle narysowane! Wygląda na to, że jeśli wydania innych krajów wyglądają tak samo, to trzeba będzie wkrótce zmienić wydawcę przewodnika;)
0 komentarze:
Prześlij komentarz