7.10.2012

Pain, vin, fromages!

Paryż przywitał nas aleją Pól Elizejskich i Łukiem Triumfalnym. Zachodzącym słońcem i temperaturą jakby wyższą niż w Glasgow:). Ludzie u których mieliśmy się zatrzymać niby nie mieszkali już w Paryżu a pod nim, ale jakoś nie mogliśmy odnaleźć różnicy pomiędzy miastem a jego obrzeżami :)
Pierwszy dzień w mieście zakochanych zaczęliśmy od zakupu bagietki w lokalnej piekarence, których jest na pęczki, co krok. No może i we Wrocławiu też pieczywo można kupić na każdym kroku, ale raczej Hert nie oferuje świeżo wypiekanych chrupiących bagietek, czy innych przepysznych bułeczek. Potem przyszła pora na ser i wino. Jako że nowe smaki straszne nam nie są;) na pierwszy ogień poszedł kozi ser z czarną pleśnią - Selles-sur-cher - znakomity wybór. Ser o bardzo subtelnym lecz zdecydowanym smaku, który miło pozostawał w ustach.
Szukając miejsca na nasze śniadanko troszkę pobłądziliśmy wychodząc z metra i wyszło nam się w przeciwnym kierunku niż chcieliśmy iść:). Nazwa ulicy się zgadzała z tą na mapie więc ruszyliśmy - ale w przeciwnym kierunku!!!  Gdy znów chcieliśmy zobaczyć na mapie nasze połóżenie, podszedł do nas człowiek i po francusku (jakże by inaczej :) ) próbował nam pomóc. W końcu jednak wsiedliśmy w autobus i przejechaliśmy nim do punktu wyjścia by znów rozpocząć spacer w kierunku La coulée verte.  Deptak, nad ulicą z otoczony roślinnością do przebiegnięcia i do krótkiej przerwy na bagietkę. My siedliśmy na ławeczce jak inni i zajadaliśmy się naszym serem w bagietce, popijając różowym winem.


Po śniadaniu ruszyliśmy w stronę dzielnicy żydowskiej - jednego z ulubionych miejsc w Paryżu naszych hostów. Gdy już dotarliśmy na miejsce zaskoczyło nas podobieństwo do Wrocławskiej dzielnicy czterech wyznań. Trochę jakby ktoś nałożył ul. św. Antoniego na Włodkowica i sporo, sporo powiększył :D.


Cały pierwszy dzień chodziliśmy po miesicie włócząc się i podziwiając architekturę, kościoły, przerywając spacer co chwilę... w cukierniach. Mnie kusiły najbardziej bezy - ogromne jak bochenki chleba z dodatkiem kakao, Przemo nie mógł się oprzeć tarteletkom z orzechami w toffie. Słodkości dosłownie przyciągały nas za każdym razem do witryn a następnie podstępnie jak magnez do środka :). No i tak słodko przeszliśmy pod Notre Dame.


Kolejka chętnych do wejścia, aż zakręcała, a wydawało by się, że to październik i mało turystów. W drodze do wieży Eiffela, chcieliśmy jeszcze zobaczyć Pont des Arts - Most Sztuk Pięknych, który to umiłowali sobie zakochani wieszając na nim kłódki. Zupełnie jak na Moście Tumskim! Tyle, że ten paryski jest ze 3 razy dłuższy i wisi na nim o wiele wiele więcej kłódeczek. Z daleka wygląda to tak, jakby most po obu stronach był pokryty złocistą folią, gdy podchodzi się bliżej można zobaczyć masę kłódek poprzyczepianych po bokach do siatki.


Pod wieżą zdążyliśmy porobić kilka zdjęć o zachodzie słońca, posiedzieć na trawce popijając resztę wina ze śniadania i ruszyliśmy w kierunku statuy wolności, która jest mniejszą kopią tej ofiarowanej USA. A wieczorem to już tylko szybko pod Moulin Rouge. Ulica a wzdłuż niej liczne kluby nocne i sklepy da dorosłych, nam jakoś amsterdamska dzielnica czerwonych latarni wydaje się ciekawsza ;p.


Kolejnego dnia mieliśmy obudzić się wcześniej i wyjść z samego rana by pochodzić po Montmartre, dzielnicy afrykańskiej i może odwiedzić Luwr. Ale nic z tego. Spaliśmy po całym dniu chodzenia jak dzieci do 10. Wygramoliliśmy się z łóżka i po małej kawie pojechaliśmy do dzielnicy artystów by zjeść smaczne bagietkowo serowe śniadanie pod Sacré-Cœur z widokiem na Paryż. Połaziliśmy po wąskich uliczkach z których już klimat artystycznej bohemy dawno wyparował lecz wciąż przyciąga masę turystów gotowych zapłacić krocie za kawę w knajpkach wzdłuż ulic.


Spacerkiem przeszliśmy pod stację Barbes, bo to tam zaczyna się bazar niczym z Afryki, zupełnie nie przypominający Paryża. Wielki tłum imigrantów, zewsząd nawoływania sprzedawców, różnorodność warzyw i owoców. Nawet my wpadliśmy w wir kupowania. Owoce świeże, ładne i dojrzałe, a ceny kilkukrotnie niższe niż w sklepach. No i sprzedawcy uśmiechnięci, radośni :). Gdy już było za późno by jechać do Luwru, bo obiecaliśmy naszym hostom ugotować coś polskiego, zdecydowaliśmy podejść jeszcze do Ogrodów Luksemburskich, przyjemnej oazy w centrum miasta. Zielony park z masą kwiatów, fontannami, znakomity by odpocząć od zgiełku. Wszystko było by cudownie gdyby nie nagły deszcz który nas zaskoczył. Ale nie bylibyśmy Kasią i Przemem gdybyśmy chwilę później nie znaleźli czerwonej parasolki - zupełnie jak by czekała na nas:).


Ostatni dzień w Paryżu to dzień sztuki. Pojechaliśmy do Centrum Pompidou by zwiedzać muzeum sztuki współczesnej. Osobniki z EU do 25 roku życia wchodzą za darmo. No to się załapaliśmy. 2 piętra pełne sztuki z ostatniego wieku, alkowy pełne kubizmu, surrealizmu, ekspresjonizmu. No i panorama miasta z ostatniego piętra.
Po muzeum już tylko szybka droga na lotnisko i frruuuu do Hiszpanii. A w Hiszpanii ...

1 komentarz: